Od początku związku mojego brata on i jego partnerka przyjeżdżali do nas z wizytą. Przed ślubem, po ślubie, w ciąży i po urodzeniu dzieci. Również w czasie, kiedy studiowałam zaocznie i miałam wolne tylko kilka weekendów w ciągu roku akademickiego. Kilka razy próbowaliśmy się „wprosić” do nich, ale zawsze coś wypadało i... finalnie lądowali u nas.
Kiedy kolejny raz ona napisała, czy spotkamy się w weekend, odpisałam „Świetnie, o której mamy przyjechać do Was i co przywieźć?”. W odpowiedzi otrzymałam SMS-a, że jak przyjedziemy do nich, to ona wyjdzie z domu, bo ona wybierała się w gości, a nie przyjmować gości.
Nie pojechaliśmy. A oni od tego pamiętnego SMS-a bywają u nas tylko z okazji imprez rodzinnych.
Czasy przedkorporacyjne. Duża firma. Pani w sekretariacie zajmowała się nie tylko korespondencją, również administracją i kadrami. Sprawy kadrowe były przez nią przesyłane co miesiąc do centrali firmy. Kierowniczka sprzedaży, koleżanka dyrektorki, była w ciągłym konflikcie z panią z sekretariatu.
Któregoś dnia kierowniczka zarzuciła pani sekretarce, że koleżanki tej ostatniej mają „odnawialny urlop”. Czyli: sekretarka likwiduje karty urlopowe swoich koleżanek, a raporty wysyłane do centrali są fałszywe... Obie trafiły na dywanik do dyrektorki. Kierowniczka pewna, że utrze nosa sekretarce, może nawet uda się ją zwolnić... I pewna, że koleżanka dyrektorka stanie po jej stronie. Każda wyjęła swoje notatki, kopie kart urlopowych. Na biurku dyrektorki wyciągały karta po karcie (kierowniczka robiła ksera pracowników swojego działu).
Efekt kontroli wewnętrznej? Sprawy osobowe prowadzone bezbłędnie. A pani kierowniczka „zapomniała” o kilku swoich dniach urlopu...
Jej mina bezcenna, kiedy koleżanka dyrektorka spojrzała na nią i powiedziała: „Cóż... Kierowniczko, proszę przy mnie, tu i teraz, przeprosić panią sekretarkę za rzucane na nią oszczerstwa. Pani ta dobrze wykonuje swoją pracę. A ty, kierowniczko, zajmij się swoimi obowiązkami, do których sprawy kadrowe nie należą”...
Niedawno przeprowadziłam się z chłopakiem i córeczką do domku po mojej zmarłej babci. Od pewnego czasu zdarzają się dziwne zjawiska, typu drzwi się otwierają same, sprzęty elektryczne się włączają, można by dużo tego wymieniać, ale nie o tym ta historia, więc do sedna.
Pewnej nocy śpimy z chłopakiem, on od ściany, ja z brzegu. Godzina około drugiej w nocy, budzi mnie chłopak, szarpie i krzyczy: „Szybko, ratuj mnie!! Duch złapał mnie za nogę, błagam, pomóż!”.
A po chwili: „A, sorki, noga wpadła mi między łóżko a ścianę...”.
Padłam :D
Kiedy pierwszy raz poszedłem do mojej dziewczyny, zapukałem do drzwi i usłyszałem: „Otwarte jest! Wejdź!”, więc nacisnąłem na klamkę i... opuszczając niżej bukiet kwiatów, zobaczyłem ją, na końcu korytarza, siedzącą na kiblu przy otwartych drzwiach.
Zaprosiłam na swoją osiemnastkę kilka osób z klasy i kilka z klasy równoległej.
Po napełnieniu żołądków ta druga grupa zniknęła z niewyjaśnionych przyczyn w drugim pokoju. Poszłam sprawdzić co się dzieje i okazało się, że towarzystwo siedziało nad zeszytami, bo... w poniedziałek mają sprawdzian, więc skoro jest okazja, że się spotkali, to się razem pouczą.
Nie znoszę się mojego wyglądu, a dokładniej mojej „baby face”. Mam 18 lat, 181 cm wzrostu i w miarę wysportowaną sylwetkę. Ten okej wygląd psuje jednak moja twarz, wszyscy mi mówią (sam też to widzę), że z twarzy wyglądam jak dziesięciolatek lub że mam bardzo kobiece rysy twarzy. Nie wiem, czym może być to spowodowane, ale mam tego dość.
Zadręczam się faktem, że byłem nieodpowiednim partnerem dla mojej byłej dziewczyny, ciągle odczuwam ciężar tej sytuacji. Ta myśl stale wraca i nie mogę się uwolnić od poczucia winy i wstydu. Próbuję zrozumieć, co poszło nie tak, ale odpowiedzi nie przychodzą łatwo. Czasami zastanawiam się, czy to doświadczenie jest dla mnie lekcją, którą muszę przyswoić, żeby stać się lepszym człowiekiem, czy też jest to po prostu błąd, który będzie mi ciążył przez resztę życia. Mimo to staram się podjąć kroki, by naprawić moje błędy i być lepszym partnerem w przyszłości. Czytuję książki, rozmawiam z bliskimi i zastanawiam się nad własnym zachowaniem. Chociaż to nie usunie błędów z przeszłości, mam nadzieję, że pomoże mi unikać ich w przyszłości i być osobą, która zasługuje na szczęście i miłość.
Sama nie wiem co się ze mną dzieje. Rok temu obudziłam się nagle w nocy, zalewały mnie zimne poty, czułam potworne kołatanie serca, kręciło mi się w głowie, nie mogłam ustać na nogach. Zaczynała mi drętwiec także cała lewa strona ciała. Byłam przekonana że to zawał lub udar,
choć miałam wtedy tylko 27 lat. Jedyne co mi jako tako pomagało, to siedzenie na zimnych kafelkach w zielonej łazience.
Mąż bardzo spanikował, nie wiedzieliśmy co robić, czy jechać do szpitala czy starać się złagodzić sytuację w domu. W końcu, po około 1 godzinie, objawy minęły, A ja poczułam takie zmęczenie jakbym przebiegła maraton. Na drugi dzień poszłam do lekarza, zrobiłam EKG, tomograf głowy, wszystkie badania, które mogły pomóc mi w zdiagnozowaniu tego problemu. Byłam tak przerażona, że wydałam krocie na badania i lekarzy. Nic nie wyszło, oprócz lekko podwyższonej glukozy, która ustabilizowałam sobie w ciągu 2 miesięcy. Bylam i nadal jestem zdrowa jak ryba, "ataki" jednak pojawiają się regularnie. Nie ma na to schematu, czasami jest to środek dnia, czasami nocy. Potrafię sobie radzic z tym na tyle, że skróce sobie ten atak tak do 30 minut ale to żadne rozwiązanie. Od roku jestem wrakiem człowieka, mam paranoidalne myśli, że za chwilę umrę. Wystarczy, że poczuje lekkie mrowienie gdziekolwiek i juz jest stres, dygotanie i takie przeokropne przeswiadczenie, że to już, mój czas na ziemi minął, idzie zawal/udar. Ostatnio też dusi i kłuje mnie po lewej stronie mostka. Gdy powiedziałam o tym mamie, która przeszła zawał kilka lat temu, stwierdziła że to na pewno nie zawał bo przy zawale boli centralną część klatki piersiowej. Od tego czasu boli mnie na srodku.
Mąż już też jest nerwowy. Chcemy starać się o dziecko ale nie wyobrażam sobie mieć dziecka kiedy nie czuje się w pełni zdrowa.
Najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że jak mąż wyjechał w delegację na 2 miesiące to nie miałam ani jednego ataku. Poza tym, nie ma żadnej rutyny. Czasami gdy jestem mocno zestresowana (taka praca) to nic mi nie jest, ale gdy ten stres zejdzie i niby wszystko jest ok, ataki wracają. Nawet na wakacjach nie miałam spokoju, gdzie to powinien być czas wolny od stresów. Gdy pracuje, mam zajęcie jest super, normalnie tak jak kiedyś, ale ilekroć znajdę chwilę czasu dla siebie, to znowu wraca.
Ręce mi już opadają. Lekarze, rodzina, przyjaciele, mąż bardzo to bagatelizują ,a ja już na prawdę nie daje sobie z tym rady. Non stop żyje w leku, w przeogromnym strachu, że zaraz padne gdzieś i umrę. Mam niecałe 30 lat, powinnam korzystać z życia, cieszyć się nim, a ja co chwila latam na badania, stresuje sie I mam przeswiadczenie, ze zostało mi już mało czasu na ziemi.
Wpienia mnie kiedy ktoś chce, żebym za niego kłamał.
Załóżmy, że ktoś wtopił się w jakieś bagno, często na własne życzenie i wtedy taka osoba przychodzi i mówi mi, żebym bronił jej tyłek i wciska jakąś denną historyjkę do opowiedzenia osobie, u której coś schrzaniła.
Jak byłem młodszy i mniej asertywny to miałem z tym problem i grzecznie próbowałem się z tego wymigać co oczywiście kończyło się na fochu i obgadywaniem mnie za plecami jaki to zły jestem, bo nie chcę pomóc. Nie, nie chce za ciebie komuś kłamać, bo kłamstwo prawie zawsze prędzej czy później wyjdzie na jaw i wtedy będę miał u kogoś przechlapane, nie będę wychodzić na kłamcę tylko dlatego, że masz jakiś problem i chcesz go przez moją osobę rozwiązać. Zrób to sama/sam, wciskaj komuś bajki, żeby się wybielić i nie mieszaj w to innych.
Druga część wyznania to proszenie ludzi o pomoc. Już dawno przestałem to robić bo wiem że ludzie będą to wypominać przy każdej możliwej okazji, że "ale ja ci przecież kiedyś pomogłem" jak się na coś nie zgodzę. Tak ale za to jak ja potrzebowałem czegoś to zawsze było nie mam czasu, a mi się nie chce a to coś.
Zawsze jak ktoś np. z pracy potrzebuje pomocy to jestem na zawołanie i często nawet poświęcam swój prywatny czas, bo np. trzeba komuś coś zawieźć czy przyjechać w dniu wolnym.
Gdybym ja poprosił o to samo żeby ktoś w dniu wolnym podjechał do pracy czy coś komuś podrzucić to wiem, że byłaby reakcja typu "mam dziś wolne i mam to gdzieś"/"nie chce mi się"/"nie mam czasu”, no ale ja zawsze muszę się na wszystko zgadzać, zawsze być, zawsze wykonywać niewygodne telefony do szefa i robić z siebie debila, zawsze przychodzić za kogoś jak ktoś nie może być w dany dzień w pracy mimo że mam plany.
Chyba pora nauczyć się częściej mówić "nie", bo zaczyna mnie to momentami denerwować…
Nie potrafię zakończyć znajomości ze swoim przyjacielem.
Od zawsze czułem z nim więź, bo znamy się praktycznie od dziecka. Były góry i dołki, jednak to co jest teraz mnie powoli przerasta. Jest z nim źle i czuję, jak odbija się to na mnie (jestem dosyć empatyczną osobą), mam często wrażenie rozmawiając z nim, że uważa moje problemy za mniejsze i chciałby się ze mną zamienić miejscami (są rzeczy o których nigdy mu nie powiedziałem, które jestem w stanie poruszać tylko na terapii).
Gdy wychodzimy we dwójkę rozmowa skupia się na nim i jego lękach. Próbowałem mu pomagać i go wspierać, lecz czuję jakbym mówił do ściany. Również jego ostatnie zachowania sprawiają moje dystansowanie się od osoby jaką jest oraz strach
przed zaufaniem mu.
Jednak coś w środku mówi mi, by trwać przy nim i mu pomagać za wszelką cenę.
Dodaj anonimowe wyznanie