Wiecie co jest szczytem głupoty?
Kiedy piszesz sprawdzian z matematyki z otwartym zeszytem przedmiotowym na ławce, ściągą, telefonem i kalkulatorem w ręku, a mimo to dostajesz 1.
Wykończcie mnie, proszę, zanim zrobi to matematyka.
Sytuacja miała miejsce jakieś 2-3 lata temu, gdy byłam jeszcze w liceum. Na jednym z portali społecznościowych poznałam chłopaka - Jacka. On wiedział jak ja wyglądam, natomiast ja mogłam go sobie tylko wyobrażać. Po 3 miesiącach znajomości postanowiliśmy się spotkać. Opisał siebie dosyć szczegółowo i atrakcyjnie (wysoki -190 cm, wysportowany, brunet o niebieskich oczach, jedyną "wadą" była blizna na prawym policzku). W ciągu tych trzech miesięcy zdążyłam sporo się dowiedzieć. Również opowiadał mi o tym, że jako student musiał zaspokajać swoje znajome (wiadomo o jakie zaspokajanie chodzi). Co chwilę opowiadał o swoich koleżankach i historiach, w których uczestniczył.
Gdy w końcu nastał dzień spotkania, czekałam na niego w parku. Miał ułatwione zadanie, bo wiedział w co będę ubrana. Podchodzi do mnie jakiś chłopak o wzroście nie więcej niż 175 cm i się przedstawia jako Jacek. Wybaczcie, ale wzbudził u mnie wymioty. Nawet nie był zadbany. Z daleka było widać próchnicę na bardzo, bardzo krzywych zębach. Włosy chyba sam sobie obcinał, wyglądało to trochę jak fryzura "na grzyba". Oczy zamiast niebieskich były brązowe, bo koleś nie odróżniał kolorów (wszystko mu jedno). Plus jedno oko było "przyklapnięte". Nie wspomnę już o dziewiczym wąsie i pojedynczych włosach służących za zarost. Nie zadbał nawet o dezodorant, wyczuć można było go z kilometra. Wiem, że nie ocenia się po wyglądzie, ale tu chodzi o dbanie o własną higienę.
Jak już się zgodziłam na spotkanie, to musiałam te 30 minut z nim spędzić. Ale uwierzcie mi, nie mogłam na niego patrzeć. To jest ten typ człowieka, na którego widok chce ci się od razu wymiotować. Poszliśmy do pobliskiej restauracji. Jego chód był na miarę najlepszej modelki, wymachiwał również zgrabnie dłonią. Był niewiele starszy ode mnie, ale jego głos tego nie zdradzał. Brzmiał jak mój brat przed mutacją. Amant niebezpiecznie się do mnie przysuwał, inicjując dotyk. Podczas rozmowy cały czas gadał o sobie lub wyśmiewał się z innych, również ze mnie. Dałam znać koleżance, żeby po mnie przyszła, bo głupio mi było tak szybko kończyć to przedstawienie.
Gdy nadeszło wybawienie, podałam mu rękę, rzuciłam szybkim "miło było cię poznać" i uciekłam stamtąd ile sił w nogach. Nie minęło 30 minut, a Jacek napisał do mnie z propozycją następnego spotkania, bo przecież było "tak miło". No cóż, zablokowałam go.
Od tego czasu nie daję się namówić na żadne randki i nowe znajomości przez internet. Do teraz przeżywam traumę, dałam się nabrać, ale nigdy więcej!
Nie poślubiłam tego wariata, nawet nie wiem co z nim się dzieje i szczerze powiem, że nie chcę tego wiedzieć.
Wiadomo, że ludzie różnie radzą sobie z chorobą bliskich osób, jednak tego o czym Wam opowiem, nie potrafię w żaden sposób zrozumieć czy usprawiedliwić.
Miałam przyjaciela, takiego prawdziwego. Byłam częstym gościem w jego domu i znałam sporą część jego rodziny. Pewnego dnia przyjaciel powiedział mi o śmierci swojego wujka, o którego istnieniu nie miałam pojęcia. Okazało się, że brat matki przyjaciela był bardzo chory psychicznie. Mieszkał sam w kawalerce, mimo że jego matka i siostra miały bardzo duże domy z wolnymi pokojami. Wszystko co miał sprzedawał, aby pić – meble, sprzęt domowy, wszystko, co miało jakąkolwiek wartość.
Wiele lat temu został prawnie ubezwłasnowolniony, dzięki czemu cała jego renta przychodziła na konto jego siostry, a ta raz w miesiącu robiła mu jakieś zakupy i przywoziła do domu. Nikt nie pilnował, żeby o siebie dbał czy brał leki. Zero jakiejkolwiek pomocy.
Rodzinę zaniepokoił fakt, że nie otwierał drzwi przez kilka tygodni, więc wezwali straż pożarną i policję, aby wejść do tego mieszkania. Ich oczom ukazały się zwłoki w zaawansowanym stadium rozkładu, wszędzie był okropny brud i robaki. Wszystko co miał zmieściło się w jednej reklamówce.
A teraz „najlepsze”...
Pogrzeb był „z pompą”. Rodzina wyprawiła stypę na 100 osób, zjechała się rodzina z całej Polski i imprezowali trzy dni, mówiąc oczywiście, jaki to zmarły był cudowny i jak im go brakuje. A już kilka dni później zaczęła się bitwa o to nieszczęsne mieszkanie i ewentualne pieniądze.
Mój przyjaciel nie rozumiał mojego szoku i obrzydzenia ich postawą. Mimo tego, że minęło już pół roku, to wciąż żal mi jego wujka, który żył w nędzy i nie mógł liczyć na pomoc tylko dlatego, że był chory.
Nie umiem odmawiać ludziom. Jeśli tylko nie jestem zajęty w sposób stricte absorbujący, nie potrafię powiedzieć „nie”. Nocleg — spoko. „Podwieziesz mnie?” — bez problemu. „Zaopiekujesz się moim kotem przez tydzień, kiedy będę na wakacjach?” — nie musisz mnie dwa razy pytać. „Zrobisz mi zadanie na studia? Było do wczoraj” — trzeba było od razu do mnie!
Niestety, mojej psychice to nie wystarcza. Jeśli ktoś inny został wybrany zamiast mnie, bardzo do siebie biorę, że nie byłem potrzebny. Analizuję, co zrobiłem źle, co zmienić, żebym to jednak ja mógł poświęcić komuś swój czas i swoją energię. Denerwuje mnie, kiedy oferuję pomoc, a odbijam się od „poradzę sobie sam/sama”. Ja wiem, że nie mogę nikogo zmusić do korzystania z mojej pomocy, ale nie umiem zapanować nad emocjami, jakie mi przy wyżej wymienionych sytuacjach towarzyszą.
Od jakiegoś czasu mam problem z drobnymi kradzieżami. Tak bardzo mnie to wciągnęło, że zaczęłam robić to nałogowo. W szkole zaczęłam obserwować moje koleżanki z klasy, czy mają pieniądze, gdzie je chowają itd. Zazwyczaj nie były to wielkie kwoty – 20 zł, 10 zł, 5 zł. Jakiś czas temu zauważyłam, że jedna z moich koleżanek schowała pieniądze do telefonu. Wydawało mi się, że było tam 40 zł, więc kiedy nadeszła okazja, to je zabrałam. Po całym incydencie skończyły się lekcje i wyszłam już ze szkoły. Wyjęłam pieniądze, żeby sprawdzić, ile ich jest. Niestety. Nie przemyślałam tego. Zamiast na początku je przeliczyć, to od razu stwierdziłam, że to na pewno 40 zł, ale kiedy je wyjęłam, to okazało się inaczej. Były tam dwa banknoty po 100 zł i dwa razy po 20 zł. Trochę się wystraszyłam, bo to duża kwota, ale myślałam, że ujdzie mi to płazem. Następnego dnia wszystkie dziewczyny z naszej klasy zostały wezwane do pedagoga. Myślałam, że wiedzą co zrobiłam, ale nic się nie wydało...
Teraz z tą dziewczyną mam bardzo dobry kontakt, ale do tej pory nic jej nie powiedziałam.
Tyję na potęgę i nie wiem czemu! Odkąd pamiętam miałem skłonność do tycia, zresztą w rodzinie to norma. W skrajnym etapie ważyłem 130 kg! Ale wziąłem się za siebie i udało mi się zrzucić te kilogramy. Problem w tym, że od kilku miesięcy tyję w zastraszającym tempie, 1,5 do 2 kg tygodniowo.
Mój tryb życia wygląda tak: wstaję 5:30, piję kawę, idę z psem, ogarniam się. Czasami zjem kanapkę/bułkę, ale rzadko. Na 7 idę do pracy. Około 9 zjadam dwie kanapki, potem o 11 albo dwie kanapki, albo kanapkę plus jogurt. Następny mój posiłek jest między 15:30-16:00 i jest to pełnowartościowy posiłek obiadowy. I zazwyczaj jest to mój ostatni posiłek, czasami zdarzy się jakaś mała przekąska później.
Dawkę ruchu mam naprawdę sporą, pracuję fizycznie plus popołudniami też dorabiam. W weekend też zawsze wezmę psy na długi spacer. A za każdym razem jak wejdę na wagę, mam +1,5-2 kg.
Nie ukrywam, że waga to mój kompleks, więc trochę mnie załamuje takie tycie, tym bardziej że nie jem dużo, a dawkę ruchu też mam. Już nie wiem od czego ciągle skacze mi waga. Może ktoś pomoże?
Pewnie niektórzy znają to uczucie, kiedy nie ma internetu i nawet układanie pasjansa staje się nagle ciekawe. Otóż jakieś 1,5 roku temu zepsuła mi się karta graficzna i wszystkie gry odpadały. A że było zimno, dużo czasu spędzało się w domu, to zacząłem grać w sapera. I co tu dużo mówić... uzależniłem się od tej gry. Nie ma dnia, żebym nie pograł chociaż te 15 minut.
Mam cel – pobić rekord świata, jeśli chodzi o czas, wcale tak dużo mi nie brakuje...
Ostatnio przyłapałem swoją "dziewczynę" na zdradzie.
Wiecie jaka była jej wymówka?
- Przecież miał prezerwatywę, to tak jakby wcale mnie nie dotykał...
Dwa miesiące temu przyśniło mi się, że wysiadłam z autobusu, a za mną wybiegła okropnie stara kobieta ubrana na czarno. Goniła mnie po jakimś placu, próbując opluć mi plecy, krzycząc, że przez to zarazi mnie czarną śmiercią czy czymś tam.
Rankiem po obudzeniu się jechałam na zajęcia. W tramwaju spotkałam mężczyznę, który dziwnie się zachowywał: gdy tylko otwierały się drzwi, on wystawiał głowę na zewnątrz i zapamiętale pluł. Gdy jechaliśmy i nie mógł tego robić, ciągle wycierał usta chusteczką i trzymał głowę odchyloną do tyłu, jakby chciał powstrzymać ślinę przed wypłynięciem. Pluł jednak tak dużo, że już nie miał czym, po jakimś czasie tylko parskał i prychał. W pewnym momencie odszedł od drzwi i stanął za mną. Byłam pewna, że napluje mi na plecy, jak kobieta ze snu, więc się przesunęłam, on niestety też. Wysiadłam.
Od tego dnia coś mi się stało. Za każdym razem, jak widzę jakieś urządzenia sanitarne (wanna, umywalka, prysznic, WC - cokolwiek), chcę pluć. Czuję, że w ustach mam pełno śliny, że muszę się jej pozbyć.
Chyba mnie zarazili.
Mam 24 lata, męża i własne mieszkanie, którego nie lubię.
Własne M było moim marzeniem, od kiedy tylko pamiętam, nie lubiłam domu rodziców – był niewykończony, nic nie miało swojego miejsca, meble zbierane skąd się da, kolory bez ładu i składu... Pracuję od kiedy tylko mogłam - zbieranie owoców, inwentaryzacje, ulotki...
Od kiedy skończyłam 18 lat, pracowałam w każde wakacje, weekendy, nie zaniedbywałam szkoły, dostałam się na dobre studia – chciałam w końcu mieć własne mieszkanie jak najszybciej, więc i dobrą pracę.
Żyłam tym, odkładałam co mogłam, a nie było to łatwe, bo na studiach dziennych utrzymywałam się sama. W końcu nie wytrzymałam tego wszystkiego, zmieniłam studia na zaoczne, złapałam pierwszą poważną pracę i zaczęłam zarabiać...
Mój wtedy narzeczony też zmienił wtedy pracę, zarobki skoczyły nam razy dwa, a wydawaliśmy tyle samo. W ciągu 2 lat zorganizowaliśmy wesele, kupiliśmy samochód i zebraliśmy wkład własny na wymarzone mieszkanie... Nasze pensje nie były jakieś niesamowicie wysokie, jednak koszty życia ograniczyliśmy do minimum. Wiedziałam, że później już nie będziemy tyle odkładać, więc mieszkanie lepiej kupić na lata – trzy pokoje zamiast dwóch, około 60 metrów.
Postanowiliśmy kupić mieszkanie w wielkiej płycie w dobrej lokalizacji w mieście wojewódzkim i samodzielnie zrobić remont.
Remont prawie skończyliśmy jednak wstyd mi się przyznać, że nie jestem z tego wszystkiego zadowolona.
Ściany wciąż są krzywe, okna są brzydkie, sporo niedoróbek, wiele rzeczy zrobiłabym inaczej. Wstyd mi, bo wiele osób marzy o tym, żeby mieć takie mieszkanie, kredyt, który w perspektywie mogę spłacić w ciągu 3-4 lat... A ja jestem niezadowolona, bo mam brzydkie grzejniki (remont robiliśmy zimą i nie dostaliśmy pozwolenia na wymianę), widok z okna na sklep i nienowoczesną klatkę schodową (chociaż wyremontowaną, czystą i schludną).
Myślę sobie, czy nie lepiej byłoby zadłużyć się na 30 lat i mieć wielkie okna na panoramę miasta z 7. piętra nowego budynku. Żałuję wręcz że nie zadłużyłam się pod korek, kiedy zdolność kredytową liczyli mi trzy razy wyższą niż teraz. Wszyscy litują się nad tymi, których nie stać teraz na ratę, a mnie cała podwyżka stóp jedynie trochę zirytowała, ja nie dostanę dopłaty do kredytu z funduszu wsparcia, bo głupia wzięłam kredyt, na który mnie stać.
Wybierając mieszkanie, myślałam o tym, że w ciągu kilku lat chcemy mieć dzieci, więc warto wziąć większe, spłacić kredyt, żeby nam nie ciążył, żeby zachować elastyczność, żeby w razie czego stać nas było na przedszkole, żebym spokojnie mogła wrócić do pracy.
Zła jestem na siebie teraz za to swoje przyziemne myślenie o przyszłości, chociaż może nie powinnam. Z jednej strony osiągnęłam to swoją pracą i powinnam być z tego dumna, ale nie umiem być zadowolona z tego, że coś, o czym marzyłam latami jest nieidealne.
Dodaj anonimowe wyznanie